Ile razy traktowałeś życie jako film? Tylko tak naprawdę. Ja mam tak aż za często. Wydaje mi się, że jestem elementem jakiejś układanki, bohaterką komedii. A jak to w komediach, bywają upadki, ale ostatecznie wszystko układa się wspaniale. I to zazwyczaj bez zaangażowania ze strony zainteresowanych. Ot tak, wszystko dookoła sprzyja i daje swoiste pozwolenia na bezczynność.
Wiele razy chciałam napisać scenariusz na podstawie własnych doświadczeń. Ba, miałam już całe zdania w głowie. Opisy bohaterów, dialogi, ścieżkę dźwiękową. Wiadomo, ubarwiałam to jak tylko się dało. Lubiłam wyobrażać sobie własną historię na wielkim ekranie. Oczywiście, obsypaną najróżniejszymi nagrodami ze wszytkich zakątków świata.
To się wzięło z dziecięcych marzeń o zostaniu aktorką albo kimś "sławnym". Kto nie marzył o byciu rozpoznawalnym? Setki obejrzanych filmów i seriali też zrobiło swoje. Tam wszystko jest takie proste. Wydawało mi się, że pewne sytuacje przeniesione na ekran pokazałyby innym moje spojrzenie na sytuację. Marzyłam, że niektóre osoby jak zobaczą gotowy scenariusz to przeniosą go do życia. Wydawało mi się przez moment, że łatwo byłoby zacząć sterować wszystkim za pomocą scenariusza.
Ale to nie był film. Życia nie da się zaplanować. Nie włożę komuś do głowy gotowego scenariusza. Nie sprawię, że zmieni zdanie. A magiczna ręka losu nie zawsze będzie układała wszystko. Nie każda historia kończy się happy endem. Każda ma taki potencjał, ale do tego trzeba pracy. Trzeba ruszyć przed siebie. Od dzisiaj, od już. I zacząć realizować swoje marzenia zamiast czekać na szczęśliwe zagranie losu, posłańca z nieba czy księcia na białym koniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz