piątek, 30 października 2015

Matka Polka bez dzieci


W tradycyjnym znaczeniu Matka Polka to kobieta, która poświęciła swoje życie rodzinie i wychowaniu dzieci. Nie mam jeszcze rodziny ani dzieci ale od zawsze czuję się taką Matką Polką. W liceum nawet byłam tak nazywana przez znajomych, bo nosiłam ciągle spódnice i sukienki, a jedną z moich misji życiowych było karmienie wszystkich dookoła. Wtedy się raczej denerwowałam za to przezwisko, ale teraz wspominając to uśmiecham się.

Lubię być Matką Polką. Uwielbiam gotować dla innych. Zdecydowanie bardziej cieszy mnie, kiedy ktoś skomplementuje moją zupę niż moją fryzurę. Kiedy jestem w kuchni to czuję się niesamowicie bezpiecznie. Jeśli ktoś mnie poprosi żebym zajęła się przygotowaniem jedzenia to robię to z wielką przyjemnością. Wczoraj wieczorem wróciłam do domu, a dziś pierwsze co zrobiłam to wielki gar zupy dyniowej dla mojej rodziny. 

Jednak bycie Matką Polką to nie tylko gotowanie. To też martwienie się o innych. I ogromna chęć pomagania im. Zauważyłam, że moi znajomi i przyjaciele dosyć często zwracają się do mnie ze swoimi problemami. Nie zawsze mogę im pomóc, ale zawsze jestem w stanie wysłuchać, spojrzeć na sytuację z innej perspektywy i powiedzieć kilka słów. Jak teraz o tym myślę, to chyba o każdej porze dnia i nocy jestem dostępna dla ludzi. I nieważne, czy to ktoś z kim rozmawiam codziennie, czy ktoś kogo nie widziałam od lat. Ja jestem.

To jest to, co kocham w swoim byciu Matką Polką. Mogę innym pomagać. Kupować prezenty, robić niespodzianki, sprawiać komuś radość drobiazgami. Tylko od kilku dni, a może nawet miesięcy, mam wrażenie, że coś jest nie tak. 

Chyba się trochę zatraciłam w swoim matkowaniu. Chciałabym pomóc wszystkim dookoła. Nawet osobom, które tego ode mnie nie chcą. Kiedy przez kilka dni nikt nie prosi mnie o pomoc to czuję się niepełna. Zaczynam się zastanawiać, czy nagle się wszyscy odwrócili. Chciałabym pomóc całemu światu, bo kiedyś wiele osób pomogło mi dojść do tego momentu w moim życiu, gdzie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Czuję absurdalną potrzebę spłacenia długu. Tylko wobec kogo i jakiego długu? 

Patrzę na swoich znajomych, widzę jak się czasem niszczą. I chciałabym coś zrobić, czuję wewnętrzną misję, taki zew do walki. Tylko co z tego? Jedno, drugie, trzecie odtrącenie. Nie są gotowi na pomoc, nie chcą walczyć o siebie, swoje szczęście. A ja z uporem maniaka staram się z nimi rozmawiać, podsuwać pomysły. Zatracam się. I gdzieś z tyłu głowy słyszę głos: 

Ogarnij się dziewczyno. Nie pomożesz komuś na siłę. Możesz służyć dobrą radą, bądź przy tej osobie, niech wie, gdzie cię szukać. Tylko opanuj emocje, nie zadręczaj się. To nie jest twoja wina.


To jest to, czego nienawidzę w swoim byciu Matką Polką. Ta ogromna chęć zbawienia całego świata. Kiedy przed snem myślę o tym jak radzi sobie X, czy Y pogodziła się z Z, albo czy A ruszyła do przodu i czy B zdał ten swój kolejny egzamin. Brakuje mi czasu na martwienie się o siebie samą. Lekceważę wszelkie znaki ostrzegawcze jeżeli chodzi o moje życie. I kiedy moje problemy się nawarstwią to uderzają z niesamowitą siłą, a jako Matka Polka przecież muszę radzić sobie ze wszystkim sama.

I tak biją się we mnie dwie postawy Matki Polki. Ta, którą kocham i ta, której nienawidzę. Chyba więcej tej pierwszej, bo od kilku dni pracuję nad tą drugą. Mówię o swoich problemach, chcę pomocy innych, obiektywnego spojrzenia. I już nie chcę wszystkim pomagać na siłę, chociaż wciąż dla nich jestem.

Bycie Matką Polką nie jest straszne. Jest niezwykle satysfakcjonujące. Oczywiście pod warunkiem, że nie zapomina się wtedy o sobie. Przecież pierwsze Matki Polki były bohaterkami. To kobiety, które zajęły się wszystkim pod nieobecność swoich mężów - wychowaniem dzieci, prowadzeniem domu, gospodarstwa, interesów, utrzymaniem rodziny. I to wtedy, gdy Polska traciła niepodległość, 

Nieważne, czy jesteś mężatką, panną, matką, czy bezdzietna. Nie wstydź się bycia Matką Polką jeżeli to lubisz tak, jak ja. Tylko zachowaj w tym umiar, bo Ty jesteś najważniejsza w Twoim życiu. Nie tylko inni potrzebują pomocy, Ty też jej potrzebujesz. I zdaj sobie sprawę, że nie wszystkim pomożesz, bo to mogą być wampiry emocjonalne, o których TUTAJ.

wtorek, 27 października 2015

Jeszcze życie wyjdzie Ci



Zawsze zastanawiałam się jak to jest być idealnym. Mieć idealną rodzinę, idealny dom, idealnych przyjaciół, idealny plan, idealną figurę, idealny gust i idealne zachowanie. Jak to jest kiedy wszystko zapięte jest na ostatni guzik i nie ma miejsca na chwilę słabości? Jak żyją ludzie, którzy nie mają słabości? Otóż wreszcie wiem. Oni tak naprawdę nie istnieją, chociaż wiele osób stwarza takie pozory.

Sama jeszcze niedawno chciałam mieć wszystko idealne. I przez jakiś czas rzeczywiście wszystko szło po mojej myśli, myślałam: "Złapałam Pana Boga za nogi, jest pięknie, nic nie może się zepsuć". Tylko w tą idealność zaczęła wkradać się codzienność. Moje wrodzone bałaganiarstwo. To materialne, bo nie umiem zapanować nad swoimi rzeczami, więc są w wiecznym nieładzie. I niestety, też to bałaganiarstwo duchowe. Zapomniałam o codziennych porządkach w swojej duszy. Chociaż myślałam, że jest zupełnie inaczej. 

Od jakiś dwóch miesięcy wszystko układało mi się wspaniale. Czego się nie dotknęłam, to zamieniało się w złoto. Szkoła, mieszkanie, praca, znajomi i przyjaciele. Wszystko było piękne. Zaczęłam żyć tak, jak zawsze chciałam. W zgodzie ze sobą, z własnymi poglądami. Żyć naprawdę. Byłam niesamowicie szczęśliwa. I właśnie przez to upadek zabolał dziesięć tysięcy razy bardziej niż bolałby jeszcze pół roku temu.

Kiedy uświadomiłam sobie, że na chwilę zagubiłam gdzieś swoje, niedawno odnalezione, wartości poczułam się jakby mnie ktoś skopał. Wewnętrznie leżałam gdzieś na opuszczonym chodniku i byłam na dnie. Początkowo próbowałam się usprawiedliwić. Przecież już nie jeden i nie dwa razy w życiu zdarzały mi się takie sytuacje. I nic. Tylko, że teraz byłam za bardzo świadoma, ile mogę stracić, a i tak gdzieś upadłam. Potknęłam się o własną pychę, zbyt dużą wiarę w swoje możliwości. I pewnie bym została na tym chodniku na wiele długich tygodni. Oczywiście zakładając maskę radości, żeby wszyscy dookoła myśleli, że leżę tam, bo chcę podziwiać gwiazdy. Tylko, że od dwóch miesięcy wiem, że nie chcę przeżyć życia w pozycji horyzontalnej. 

Wiem, że im dłużej bym leżała na tym chodniku, tym trudniej byłoby mi wstać. Wziąć się w garść. Po chwili euforii przyszła codzienność. I wyrzuty sumienia, które by mnie zjadły. Najważniejsze jest nastawienie. I przypomnienie sobie o tym, że nie chciałam upaść. Nie zrobiłam tego specjalnie. Tak, zrobiłam coś źle, nie wszystko poszło po mojej myśli. Tylko co z tego? Czy nie lepiej wstać, naprawić to i znów ruszyć do przodu? Podnieść się z chodnika i iść do ciepłego domu? Przecież nie jestem złym człowiekiem, chociaż upadałam już tyle razy. I być może zdarzy się to ponownie, ale z każdym razem będę walczyć o siebie coraz bardziej świadomie. I coraz szybciej wstawać, bo chcę iść wyprostowana przez życie.

Są takie słowa, które w takich sytuacjach napawają mnie niezwykłym optymizmem:




Wstań ze swojego własnego chodnika, idź do domu, żyj pięknie i podnoś się z każdego upadku. Jeszcze życie wyjdzie Ci!

czwartek, 15 października 2015

i o co tyle milczenia?



Jaki smak ma milczenie? U mnie ma smak herbaty... Takiej, która parzy wargi i gardło. Z dodatkiem malin albo konfitury. Dlaczego tak? Sama nie wiem... Kiedy postanowiłam dzisiaj napisać o milczeniu to najpierw pomyślałam, że potrzebuję koniecznie gorącej herbaty z malinami. Może tym smakiem rekompensuję sobie otaczające mnie milczenie... 

Naj­chętniej mil­czałabym, ale mil­cze­nie nie jest żad­nym roz­wiąza­niem, mil­cze­nie nie wy­jaśnia nic. A ja usiłuję wciąż na no­wo wy­jaśnić so­bie i to­bie, że to, co uczy­niłam, nie było zdradą. Na­wet wte­dy, gdy zap­ragnęłam um­rzeć, nie po­pełniłam zdra­dy i nie za­wiodłam two­jej wiary we mnie. I dla­tego, przy­jacielu, prze­ciw two­jemu mil­cze­niu będę się bro­nić słowami. 
Halina Poświatowska

Nie byłabym sobą gdybym pisząc o milczeniu nie użyła cytatu mojej ukochanej poetki. Idealnie oddane sedno w kilku zdaniach. Milczenie nie jest żadnym rozwiązaniem. Niestety, chyba nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. A przecież rozmowa, krótkie nawet wyjaśnienie, czy powiedzenie: daj mi spokój, jest lepsze. To wszystko jest lepsze niż milczenie.

Czemu milczymy?

Boimy się. Tak zwyczajnie i po prostu. Nie chcemy rozdrapać jakiejś rany. Nie chcemy żeby druga osoba powiedziała nam, co myśli. Boimy się skonfrontować z innymi niż nasze poglądami. Wydaje nam się, że jesteśmy nieomylni. Czujemy dumę, nie potrafimy przyznać się do błędu. A jeśli ktoś nas zranił to chowamy się z podkulonym ogonem, jak wystraszony pies. I zamykamy się. 

Co się dzieje jak milczymy?

Milczenie wpływa nie tylko na osobę nim dotkniętą, ale też na tą, która milczy. I zawsze jest to destrukcyjny wpływ. Oczywiście, jeżeli rozważamy normalne relacje, a nie te toksyczne. W drugim przypadku milczenie jest nawet wskazane. Wracając do tematu...
W miłości, przyjaźni, czy zwykłej znajomości kłótnie są nieuniknione, a nawet wskazane. Ale o tym innym razem. Teraz chcę się skupić na tym, że często po takiej kłótni następuje milczenie. Jeden dzień, dwa, trzy, tydzień, miesiąc... I tak coraz bardziej się wydłuża. A z każdym dniem coraz trudniej nam pokonać to milczenie. Mówimy sobie: zadzwonię jutro albo na urodziny, na święta, kiedy indziej... Na początku jest wspaniale, nie przejmujemy się niczym. Zwłaszcza jeśli powodem milczenia jest nowy chłopak, dziewczyna, czy przyjaciele. Przecież oni dają wszystko. Nikt nie jest więcej potrzebny, nie ma czasu. 

Ten stan euforii trwa jakiś czas. Nie można określić ile dokładnie, bo u każdego jest inaczej. Tylko, że po jakimś czasie milczenie zaczyna ciążyć. Może za sprawą jakiegoś wydarzenia, piosenki czy rozmowy przypominamy sobie o kimś, kto był bliski. I to zaczyna w nas kiełkować. Zauważamy, że kogoś nam brakuje. I pojawia się ten straszny wstyd. Poczucie porażki. Niby łatwo byłoby się z tym rozprawić. Wysłać smsa, zadzwonić albo zwyczajnie zapukać do drzwi tej osoby. Tylko jest coś, co wtedy blokuje. Lęk i duma. Pozornie przeciwstawne uczucia, a tutaj się łączą. Lęk przed odrzuceniem. W końcu to my postanowiliśmy milczeć. Zraniliśmy tę drugą osobę, która często szukała kontaktu. Nie chcemy być tak samo odtrąceni. Duma? Bywa, że milczymy, bo ktoś powiedział nam parę przykrych słów i mimo całej miłości do tej osoby nie chcemy się odezwać, bo to byłoby niczym przyznanie jej racji.

Poprosiłam jedną osobę, która tego doświadczyła, żeby mi opisałą swoje uczucia kiedy milczała i nie potrafiła odezwać się do swojej przyjaciółki. Ujęła to bardzo trafnie i myślę, że do Was te słowa też przemówią bardziej niż mój kolejny długi opis:

Totalna pustka. To jest coś takiego. jakby ktoś ci zabrał zabawkę i schował na najwyższą półkę. Widzisz ją, ale nie możesz jej dosięgnąć.




Napisałam o milczeniu z perspektywy tego, który milczy. A co z tymi, którzy zostali tym milczeniem dotknięci? Z przyjaciółmi często mówimy, że ktoś "gra ciszę". Dopiero teraz uświadomiłam sobie jak trafnie to brzmi. Cisza często przecież gra. Tylko jest to dosyć przeźliwa muzyka. W naszej głowie. Wiadomo, do wszystkiego można się przyzwyczaić. I jeśli już porównuję to do muzyki to wyobraźcie sobie melodię w swojej głowie. Piękną, delikatną. Taką, przy której się relaksujecie. Ta melodia to wasze życie. Wszystko zgodnie z planem, kolorowo, wśród przyjaciół. I nagle następuje fałsz w tej melodii. Uderza was tak, że musicie zatkać uszy. To właśnie to milczenie, ta cisza. Przypomina Wam się o osobie, która była, ale z nieznanych dokładniej powodów zaczęła milczeć. Powtarzam się, ale muszę. Milczenie boli. Zwłaszcza, kiedy jest niewyjaśnione. Kiedy próbujemy nawiązać kontakt, ale nie otrzymujemy nic w zamian.


Co z tym zrobić?

Wyjaśnić. Przestać się bać. Nie mamy tak naprawdę nic do stracenia. Przecież i tak milczymy, nie ma tej relacji. Jeśli się odezwiemy, to może uda się to naprawić. Jeśli nie, trudno. Próbowaliśmy. Zawalczyliśmy sami ze sobą. Możemy ruszyć do przodu z czystszym sumieniem. Tylko najpierw zrób ten pierwszy krok. Usiądź sam ze sobą. Zrób coś na kształt rachunku sumienia. Tylko nie tego kościelnego, ale osobistego. Przeanalizuj wszystkie za i przeciw. Objerzyj wspólne zdjęcia, powspominaj najlepsze chwile. Pomyśl o tym, co ta osoba Ci dała. Wiem, że się zmieniła. Ty też się zmieniłeś/zmieniłaś. Ale tęsknisz, bo inaczej ta osoba nie siedziałaby Ci w głowie, a myśl o niej nie bolałaby. Spróbuj. Nie obiecuję, że wszystko wróci do dawnego stanu. Ba, często po przerwaniu milczenia nie udaje się odbudować relacji. Tylko łatwiej ruszyć do przodu. A jeśli się uda odbudować? Jeśli ta osoba też tęskni i się boi? Może być pięknie. Tylko trzeba ruszyć. I pozbyć się swoich lęków.


Odwagi!

niedziela, 11 października 2015

zgaśmy światło i tańczmy.



Czym w zasadzie są emocje? Jak je przeżywać? I po co te, które sprawiają ból?
Zauważyłam ostatnio, że współcześnie mamy tendencję do zamiatania pod dywan wszystkiego co nieprzyjemne. Piszę "mamy", bo u siebie też to widzę. Można to określić jednym zdaniem, które wyczytałam w jakiejś książce. 

Nic się nie dzieje, zgaśmy światło i tańczmy.

Współczesny człowiek wstydzi się wszystkiego, co nie jest kolorowe, fashion i trendy. Bo jak to tak płakać na ulicy? Być smutnym, bo ktoś powiedział nam przykrą rzecz? Okazywać emocje w towarzystwie? Mamy zepsuć innym zabawę? Wprowadzić napiętą atmosferę? Przecież nie wypada. A to, że przy okazji rujnujemy swoje zdrowie psychiczne to sprawa drugorzędna.

Najgorsze, że nie zachowujemy się tak tylko w tłumie. Nie zwracamy uwagi na to, że coś nas przytłacza. Nie mamy na to czasu. Przecież nic się nie dzieje. Miliony ludzi dookoła nas żyją tak samo i są szczęśliwi. Codziennie media i celebryci wmawiają nam, że najważniejsze jest kolorowo żyć. Mieć piękny dom, modne ubrania, chodzić z imprezy na imprezę. Zgasić światło i tańczyć. Tylko ile można tak pociągnąć? Przecież przychodzą takie dni, że nie mamy kompletnie na nic siły. Wszystkie duszone emocje spadają ze zdwojoną siłą. Co z tym zrobić?

Przede wszystkim starać się nie dopuścić do takiej sytuacji. Emocje nie są złe. Smutek nie jest zły. On prowadzi do dobra, tylko trzeba umieć go odpowiednio wykorzystać. Kiedy kolejny raz nagle dopadnie Cię kiepski moment to zastanów się jaka jest tego przyczyna. Nie zostawiaj tak tego. Bywa że jakieś miejsce, piosenka czy osoba sprawiają, że czujemy coś dziwnego. Gorzej się oddycha, czujemy ucisk w klatce piersiowej, a gdzieś z tyłu głowy pojawia się wspomnienie. Najczęściej to zagłuszamy, odwracamy się w drugą stronę, staramy się o tym nie myśleć. A przecież w ten sposób możemy zajrzeć wgłąb siebie. Zobaczyć, co jest dla nas ważne.

Jak to zrobić? Pozwolić od czasu do czasu działać smutkowi w nas. Nie mówię o użalaniu się nad sobą i pogrążeniu w depresji. Wręcz przeciwnie. Jeśli nagle dopadnie Cię smutek to poszukaj jego przyczyny. Zadaj sobie pytania. Czemu akurat to miejsce sprawia, że tak się czuję? Z kim tu ostatnio byłem/byłam? Z czym mi się kojarzy? Co ma w sobie ta piosenka, że chce mi się płakać? Do jakiej sytuacji odnoszą się jej słowa? Kto mi ją pokazał? W jakiej sytuacji mi towarzyszyła? Czemu po spotkaniu z tą osobą mam tyle sprzecznych myśli? Kto to dla mnie jest? Kogo mi przypomina? I mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Zresztą o zadawaniu pytań już pisałam, o tutaj.

Generalnie chodzi o to, żeby nie zagłuszać tych pozornie negatywnych emocji, bo one są drogowskazami do tego nad czym musimy pracować. Pokazują nasze niezagojone rany, nierozwiązane problemy, niewyjaśnione sytuacje. Prowadzą ścieżkami do miejsc, które wymagają naszej pracy. Tam, gdzie schowaliśmy problemy pod przysłowiowym dywanem. 

Co robić? Zauważyć, że coś się dzieje, zapalić światło i na chwilę przestać tańczyć. Nie tylko w sensie dosłownym. Chociaż i tak się przyda, gdy żyjecie tylko od imprezy do imprezy, nie patrząc na nic innego. Ale możecie potraktować emocje jako światło. Pokażą wam w którą stronę iść, nad czym zacząć pracować. Oczywiście zachowując umiar. Idealną współpracę serca z rozumem.


I może to wszystko jest pogmatwane i mało zrozumiałe na pierwszy rzut oka, ale właśnie dzisiaj mam taki dzień. Dzisiaj zapaliłam światło i na chwilę przystopowałam mój taniec. I wiecie co? Od razu lepiej się czuję, bo wiem już co sprawiło, że byłam smutna. I zaczynam nad tym pracować. Od teraz.

czwartek, 8 października 2015

Odchodząc zabierz mnie




Podobno ludzie przychodzą i odchodzą. Jasne, są też tacy, którzy nigdy nie odchodzą. Tylko że nie zawsze jest tak kolorowo. Kiedy znika ktoś, kto miał być zawsze to zostaje rana. Wielka dziura i pustka. Z czasem ta rana się zmniejsza, nie myślimy już o tym tak wiele, ale po każdej ranie pozostaje blizna. Często samo spojrzenie na tą bliznę powoduje napływ wspomnień. I strachu. Przed spotkaniem, przed konfrontacją. Bo łatwiej żyć z dala od osoby, która zraniła i odeszła. Sama mam kilka takich blizn, ale na niektóre już nie boję się spojrzeć. I nie boję się spojrzeć tym osobom w oczy. Czemu o tym pomyślałam dzisiaj? Dostałam wiadomość, która mnie niezwykle poruszyła. Właśnie od osoby, której rana dopiero się zabliźnia. Jeszcze czuć tam pustkę. I wielki strach, ale powoli wychodzi na prostą. Na początku chciałam o tym napisać swoimi słowami i z własnego doświadczenia, ale doszłam do wniosku, że słowa Ł. bardziej do was trafią, bo są szczere i spontaniczne, więc za zgodą autorki cytuję jej wiadomość :).



Strach przed kimś, kto był najważniejszy - czym jest? Jak poradzić sobie z brakiem kontaktu? To nierealne w Twoim świecie? Z czasem zobaczycie, że jest inaczej. Nie będzie łatwo, ale się uda.

Nie myślcie, że podam wam konretną metodę na bronienie się przed strachem. Nie, nie podam jej, bo takiej nie ma. Tylko dzięki własnej determinacji można to osiągnąć. Kilka miesięcy temu wszyscy wokół mnie mówil: odpuść, zerwij kontakt. Nie wyobrażałam sobie tego. Jak przestać odzywać się do kogoś, kto był bardzo ważny dla Ciebie, Ty dla niego? No jak? Odizolowanie się od niego nie było możliwe w moich oczach. 

A teraz? Proszę bardzo! Nie wiem co u niego, On nie wie co u mnie. Najgorsze były momenty, kiedy mieliśmy możliwość się spotkać. Tyle, że chyba ani On, ani ja nie chcieliśmy, nie byliśmy gotowi. Chwila próby, ale przetrwałam.
Jak jest dzisiaj, po kilku miesiącach? Nie za bardzo chcę się z nim zobaczyć. Zresztą o czym rozmawiać po tak długiej przerwie? Chyba już nie ma o czym. Każdy z nas ma swoje życie. Może tylko tak mówię, że nie chcę, a może się boję? Pewnie coś w tym jest. Nie można wymazać wszystkich wspomnień z pamięci, ale można nauczyć się z tym żyć. 

Dlatego ja właśnie tak robię i pewnie wielu z was czytając tę historię myśli: przecież mam tak samo, przecież to o moim życiu, to o mnie. Nie bójcie się konfrontacji, bo ona kiedyś nadejdzie. Nadejdzie ten dzień, kiedy będziecie musieli porozmawiać, a rozmowa to jedyne rozwiązanie całej sytuacji. Nie da się inaczej. Kiedy oddala się od was człowiek czujecie żal, rozgoryczenie, ból. Pytacie: dlaczego to spotkało mnie? Nie oszukujmy się, takie uczucia będą nam towarzyszyły, bo one nam pomagają. Ale to pomaga nam się kształtować, prowadzi do poznawania siebie. Warto mieć nadzieję! Ona naprawdę pomaga. 

"Kto nie boi się wierzyć, że się uda,
Kto wie? Kto wie, że wiara czyni cuda?"



I pamiętacie, że jeśli ktoś jest dla was ważny, to walczcie. Walczcie o niego. Tylko nigdy kosztem siebie. Czasem trzeba odpuścić i zacząć żyć bez tej osoby. Inicjatywa musi być z obu stron. Tylko wtedy walka ma sens. Kiedy się poddacie, nie myślcie, że jesteście pokonani. Wygraliście siebie i swoje życie i szczęście. Nie ułoży się od razu. Dajcie czasowi czas.